niedziela, 28 lutego 2010

Jak pojemne semantycznie jest słowo nawpierdalać

Jak pojemne semantycznie jest słowo nawpierdalać? Do tych nietypowych rozważań skłonił mnie monolog zasłyszany na ulicy. Cytuję: Kurwa, mam w lodówce, kurwa mortadelę i kurwa taką roladę z galaretą. Jak się nawpierdalam to zaraz wypierdalam... koniec cytatu.
Nie jestem specjalistką od słów wulgarnych. Kiedyś miałam nawet pomysł na akcję uświadamiającą młodym ludziom, że "kurwa" to nie jest angielskie "a" czy "the", choć kiedy się słucha Polaków rozmowy to można odnieść takie wrażenie. Zapał do akcji przeszedł mi, kiedy opublikowano zapisy rozmów naszych polityków zamieszanych w aferę gruntową, k-przecinek królował w nich.
A wracając do nawpierdalać to znając to jedno słowo, możemy przekazać mnóstwo komunikatów. I to się nazywa minimalizm i wygoda. Jeszcze kilka lat i polski będzie należał do najłatwiejszych języków, wystarczy poznać kilkanaście słów kluczy i każdy cię zrozumie. Chyba coś mnie "pogięło":)

Cenzorzy z TVP

Radosław Sikorski, szef MSZ i kandydat na kandydata na prezydenta rozpoczął w Bydgoszczy kampanię przed prawyborami w partii. - Prezydent wolnej Polski, może być niski, ale nie powinien być mały - mówił. Jaki jest jego pomysł na prezydenturę? Robić wszystko inaczej niż obecna głowa państwa. Na koniec wystąpienia dodał z radością w głosie: - Już za 297 dni będziemy mogli powiedzieć BYŁY prezydent Lech Kaczyński.

To cytat z tekstu na gazeta.pl. Telewizyjne , publiczne "Wiadomości" pominęły te "smaczne" fragmenty wypowiedzi Sikorskiego. Po co?
Jestem w trakcie lektury autobiografii Kapuścińskiego, kiedy napisał reportaż z Nowej Huty, ówczesna szefowa "Sztandaru Młodych" stwierdziła, że cenzura tego nie puści. Kapuściński miał znajomego cenzora i załatwił pozwolenie na druk. Tekst się ukazał, ale cenzora i naczelną zwolniono. To była połowa lat 50.
Zawsze twierdziłam, że cenzura siedzi w głowach redaktorskich i dziennikarskich, od kiedy nie ma jej na Mysiej. I mocno czasami uwiera.

Słowa klikane

Siła słowa pisanego jest straszna. W sobotę, nie wierząc słowu mówionemu, postanowiłam kupić biografię Kapuścińskiego. Oczywiście wbrew słowu słyszanemu w Tokufm, książka spokojnie stała na wystawie księgarni przy pl. Bankowym. Niestety, księgarnię otwierają o 10.00 a ja spieszyłam się do pracy. Po drodze mam Empik przy Marszałkowskiej. Wpadłam przed 10.00 i pytam czy mają Kapuścińskiego Domosławskiego. Panienka nie miała pojęcia o co mi chodzi i wysłała mnie na drugie piętro do działu książkowego. I znowu zamiast jak zwykle pochodzić pomiędzy regałami popędziłam do pracownika. Ten rozłożył ręce i powiedział, że premiera książki jest 3 marca i bardzo mu przykro, i że nie wie dlaczego w innej księgarni jest już biografia. Zaproponował, że można zamówić, ale doszedł do wniosku, że raczej to się nie uda. Pożegnałam młodego człowieka. Trochę zawiedziona, bo już dawno nie byłam tak ciekawa książki. I w tym momencie odruchowo spojrzałam na ścianę, gdzie zawsze stoją nowości. A tam ściana cała zastawiona... Kapuścińskim. Wzięłam książkę i nie omieszkałam pokazać jej ekspedientowi. Skofundowany młodzieniec złapał książkę, wpisał jakiś numer w komputer, odwrócił monitor i udowodnił mi, że premiera jest 3 marca. A, że książka stoi na półce. Tego nie zauważył. Wyśmiewana wiara w słowo pisane, przetrwała jak widać, choć tu raczej należy mówić o wierze w słowo klikane:)

czwartek, 25 lutego 2010

Redaktorzy-inkwizytorzy


Zamieszanie z biografią Ryszarda Kapuścińskiego, przypomina mi jako żywo historię Pawła Zyzaka i jego książki "Lech Wałęsa. Idea i historia". Wszyscy dyskutują o książce, którą czytali nieliczni. To taka nasza specyfika, lubimy dyskutować i wypowiadać się na tematy o których mamy mgliste pojęcie, bo wtedy łatwiej o jednoznaczne opinie. Kiedy wie się dużo, znacznie trudniej widzieć sprawę w barwach czerń-biel.
Artur Domosławski zmierzył się z bardzo trudnym zadaniem, bo Kapuściński był jego mentorem i przyjacielem. Przeciwko publikacji zaprotestowała żona pisarza i nawet usiłowała, choć bezskutecznie, wstrzymać publikację biografii sądownie. Rozumiem ją. W myśl starej zasady: o zmarłych nie mówimy źle albo nie mówimy wcale. Ale ta zasada nie obowiązuje "celebrytów". I po śmierci dają zarobić, patrz Michael Jackson.
Nie znam Domosławskiego ( jest ze stajni "Gazety Wyborczej"), wczoraj widziałam go po raz pierwszy, w telewizji, w programie TVPInfo. Facet wygląda sympatycznie, w przeciwieństwie do redaktora prowadzącego program, jeśli dobrze usłyszałam to nazywa się Igor Janke (nazwisko znam, twarzy nie znałam), gdyby w Polsce miała powstawać komisja inkwizycyjna to byłby pewnym kandydatem na jej przewodniczącego. Zero wątpliwości: "W 80. roku pojechał do Szczecina (Kapuściński) nie jako dziennikarz, ale na polecenie tow. Barcikowskiego badać nastroje wśród stoczniowców? Dziennikarz czegoś takiego... wiesz, że byś w życiu czegoś takiego nie zrobił" - tu redaktor-inkwizytor zawiesił głos pewien przytaknięcia i zupełnie zgłupiał, kiedy usłyszał, choć udawał, że nie słyszy, że Domosławski nie wie co by zrobił na miejscu Kapuścińskiego.
Nie znam jeszcze książki Domosławskiego, na pewno ją kupię, bo Kapuściński był dla mnie guru polskiego dziennikarstwa i takim pozostanie. Książkę przeczytam, bo może spotkam w niej ludzi, których znałam lepiej lub gorzej i dowiem się czegoś nowego o czasach w których żyłam.
Jeśli mówię o odwadze Domosławskiego (czynię założenie, ze napisał książkę nie dla kasy, ale z potrzeby opowiedzenia, przekazania jakiejś prawdy o naszym kraju) to właśnie w kontekście czytelników a la redaktor z TVPInfo. Nawiedzony facet. Czy dla takich czytelników Kapuściński pozostanie guru polskiego dziennikarstwa - nie wiem, ale myślę, że poza redaktorami-inkwizytorami będzie nadal cieszył się sławą. No bo kto dziś pamięta o aferze z biografią Zyzaka. Oczywiście Google, które posłusznie wyrzucają informacje, gdzie kupić książkę i kto, i co o niej powiedział.

środa, 17 lutego 2010

Sobiesiakówna story czyli słodka idiotka

Włączyłam wczoraj około 10.00 telewizor, żeby zobaczyć jak wygląda córka Sobiesiaka, Magdalena. No i nie wyłączyłam przez pięć godzin a i wtedy zrobiłam to z żalem, ale mus to mus. Przesłuchanie Sobiesiakównej przed śledczą komisja hazardową oglądało się znakomicie. Sama pani Magdalena, bardzo jest podobna do aktorki Laury Samojłowicz (M jak miłość). Dobrze ubrana, na grzeczną uczennicę, w czarnym garniturze (dyskretne czerwone wypustki przy mankietach) i białej bluzce, wzbudziła sympatię członków komisji, nawet p. Kempa próbowała się jej podlizywać.
Ciekawym członkiem komisji jest poseł zwany marszałkiem Stefaniuk, który dystansował się wyraźnie od reszty towarzystwa i ożywił się na chwilę przy wątku zupy pomidorowej, o której z wielką szczegółowością opowiadała pani Magdalena, choć nie zdradziła w jakiej to restauracji podają tę jej ulubioną pomidorową wg receptury jej babci. Po doświadczeniach z "Pędzącm Królikiem" może obawia się, że niedługo będzie mogła jadać tylko we własnym hotelu "Szarotka". Wracając do marszałka Stefaniuka, wyglądało na to, że on jeden z całej komisji postanowił nie wziąć udziału w grze, której reguły starała się narzucić p. Sobiesiakówna. Sposób na tzw. słodką idiotkę jest znany, ale widać nadal stosowany. Swoją drogą gratuluję p. Magdalenie opanowania, choć przejęzyczenia wskazywały, że emocje były duże. Ciekawe czy ćwiczyła te niewinne minki z trenerem, no bo to nie jest proste mając za sobą studia prawnicze, MBA w Stanach, przekonywać paręset tysięcy ludzi , a może i więcej, bo relacje z komisji są oglądane, że wystartowała w konkursie na członka zarządu Totalizatora Sportowego by realizować własne, niezależne od interesów ojca, ambicje zawodowe. No i w ramach tej niezależności biegała na spotkania, które umawiał jej tatuś.
Członkowie komisji "kupowali" jej wyjaśnienia z kamiennymi twarzami. Najciekawsze wątki wyciągał poseł Arłukowicz. Ma facet ciąg do śledczych zabaw. Ciekawa jestem czym się skończy ta komisja, ale na pewno scenariusz serialu dałoby się napisać i obsadzić w roli głównej niejakiego Marcina Rosoła, bo i nazwisko takie kuchenne i facet uczynny, to by sympatię widzów zyskał. A obok niego pani Magdalena np. w roli instruktorki golfa, która realizuje swoje ambicje ucząc gry w golfa braci Kaczyńskich.

niedziela, 14 lutego 2010

Sklejanie złej wróżby


Nie mogłam uwierzyć, stałam nieruchomo patrząc jak ze stolika spada mój ukochany talerz mistrza z Girony. Nie wiem co zrobiłam, odkurzałam, potrąciłam stolik i talerz zsunął się na podłogę, rozpadając się na kilkadziesiąt części. Miałam podobne uczucie, jak w czasie wypadku samochodowego. Wiedziałam, że dzieje się coś złego, ale nie potrafiłam temu zapobiec. To bardzo nieprzyjemne uczucie, choć skutki nieporównywalne z samochodowa kraksą.
Potem przyszła druga myśl - takie stłuczone skorupy nie wróżą nic dobrego, podobnie jak potłuczone lustro. Jestem niestety osobą nieco przesądną. Potrafiłam zatrzymać samochód i czekać aż ktoś przede mną przejedzie przez ulicę, po której szedł czarny kot. Głupie, ale tak mam. A może miałam.
Zamiast zastanawiać się jakie to nieszczęście spadnie na mnie i moich bliskich z powodu potłuczonego talerza, zabrałam się do sklejania. Okazało się, że glina z Girony wspaniale klei się zwykłym klejem o nazwie "Szewski". Po kilku godzinach talerz jest znowu cały, choć nie tak piękny.
Ten w gruncie rzeczy nieistotny fakt, bo talerz można przecież kupić nowy, ma dla mnie wymiar symboliczny. Zamiast zamartwiać się z powodu niepowodzenia, trzeba działać a można się przy okazji czegoś dowiedzieć o własnych umiejętnościach. Jeśli tą talerzową opowieść potraktować alegorycznie, to mamy gotową receptę na życiowy optymizm.

Historia ekonomiczna na książkach


Postanowiłam odświeżyć wiedzę, pogrzebałam w domowej bibliotece i zamiast odświeżania wiedzy zaczęłam oglądać ceny książek. Widać na nich jak na dłoni historie naszych inflacyjnych zawirowań, dewluację. Nie widać starań jakich wymagało zdobycie książek przed laty. Kiedy widzę piękne wydania ówczesnych bestsellerów zalegające półki empików, robi mi się smutno. Ileż było satysfakcji ze zdobycia "Wojny footbolowej", "Cesarza" czy "Moskwy Pietuszki". Nie wiem co dzisiaj przyniosłoby mi taką radość.

Kto zarobi na zimie


Samorządy narzekają na wysokie wydatki na odśnieżanie miast. Miliony, które można by wydać na trwalsze niż usuwanie śniegu inwestycje, znikają z miejskich kas. Szkoda, mam nadzieje, że nie przełoży się to na oszczędności np. w Warszawie na kwiatach sadzonych w parkach i ulicznych gazonach.
Są jednak i tacy, którzy mogą cieszyć się z zimy i nie myślę o PGNiG, które już szykuje podwyżki cen gazu czy dostawcach miejskiego ciepła. Na tegorocznej zimie zarobią producenci obuwia. Solone codziennie kozaki po tej zimie będą się nadawały tylko do wyrzucenia. Zarobia też producenci past i wszelkich preparatów do zabezpieczania skór przed przemiękaniem. Jedni więc narzekają a inni zarabiają, ale to chyba dobrze. Jeszcze gdyby tych zarabiających było więcej niż narzekajacych byłoby całkiem pięknie, ale tak dobrze to nie ma niestety.

piątek, 12 lutego 2010

Tęsknota za targowiskiem

Od pewnego czasu podziwiam a właściwie zadziwiam się codziennie, kiedy widzę przed 8.00 na "patelni" przy stacji metra Centrum i przy wyjściu na Marszałkowską, kobiety kupujące skarpety, rajstopy, szaliki. Śnieg pada, zimno doskwiera, poranna pora a one oglądają w najlepsze skarpetki. Miasto zapowiada, że w ramach walki z nielegalnym ulicznym handlem, chce robić jednodniowe bazary. Ciekawa jestem jak będą one wyglądały, ale zamiłowanie do ulicznego handlu w Warszawie jest ogromne. I nie jest to miłość jednostronna - po prostu jest sporo osób kupujących od ulicznych sprzedawców. A dlaczego to robią? Bóg raczy wiedzieć, bo ani specjalnie pewnie u nich taniej ani wygodniej. Widać sentyment do "polówek" w narodzie pozostał.
Moją ulubienicą jest babcia siedząca na murku siedziby PKO na Marszałkowskiej. Babcia sprzedaje pumeks i gumowe rękawiczki. I pewnie znajduje na nie amatorów.

niedziela, 7 lutego 2010

Miłosierdzie... klienta

W piątek, korzystając z wolnego od pracy dnia, wybrałam się do Lukasa zapłacić przedostatnią ratę za komputer. W banku było prawie pusto, młody człowiek zaprosił mnie do swojego stanowiska. Nieopatrznie spytałam, czy mogę zapłacić kartą. I tu się zaczęło, młodzieniec postanowił założyć mi konto. Kiedy zobaczyłam plakietkę "uczę się", byłam gotowa po 15 minutach bankowego tokowania założyć to konto, żeby zrobić przyjemność tak złaknionemu "sukcesu" praktykantowi. Wyszłam z banku z poczuciem winy, no bo co mi szkodzi założyć to konto skoro jest bezpłatne a młody człowiek cieszyłby się cały weekend?!
Kompletna aberracja umysłowa! okropne zajęcie mają tzw. sprzedawcy. Chociaż nasza biznesowa gwiazda Leszek Czarnecki, twierdzi że każdy własny biznes polega na sprzedawaniu. Jeśli nie umiesz sprzedawać, nie bierz się do własnego biznesu.
Nie jest jednak ze mną tak źle, bo w tym tygodniu oparłam się argumentom aż dwóch "sprzedawców" - temu w banku i w szkole językowej. Kobieta zirytowała mnie pseudorabatem, na jednym oddechu wyrecytowała, że kurs kosztuje 1750 zł, ale ona mi daje 43 proc. rabatu. Nie cierpię tego.

czwartek, 4 lutego 2010

Skarpety na giełdę

Wreszcie dreszcz emocji, spadki na giełdach dzisiaj wprost fantastyczne. W zeszłym roku na takiej korekcie utopiłam wszystkie pieniądze i niektórych do dzisiaj nie odzyskałam. Teraz jestem mądrzejsza, połowa pieniędzy w akcjach, połowa czeka w gotówce. Komentatorzy giełdowi twierdzą, że korekta potrzebna jest by pieniądze "ze skarpet" inwestorów znalazły się na giełdzie i tym razem chyba się nie mylą. Co do głębokości tej korekty, to nie wierzę w powtórkę z lutego ubiegłego roku, ale nie miałabym nic przeciwko niej, o ile nie będzie efektem wyjścia inwestorów światowych z rynków wschodzących Europy Środkowej. Ten nasz polski cud gospodarczy niezbyt mnie przekonuje, zawsze twierdziłam że kryzys do Polski dotrze z opóźnieniem i naprawdę wolałabym się mylić. Jednak wiele lat mieszkałam na dość głuchej prowincji i wiem, że kiedy dookoła wszystkim rosły dochody, to u nas w najlepsze trwała zapaść i odwrotnie.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Język Lisa

Obawiam się, że Lis będzie musiał odgryźć kawałek języka, jak zapowiedział w Tokefemie u Żakowskiego. Swoją drogą to jedyny dobry poranek w tym radio jest w piątki. Paradowska jest nie do przyjęcia, a redaktor Mosz śmieszny ze swoją manią przedstawiania gości.
Decyzja Tuska trochę mnie zaskoczyła, zupełnie bym się nie zdziwiła, gdyby z kandydowania zrezygnował prezydent Kaczyński, przecież widać, że męczy go ta funkcja. A premier, może trochę się przestraszył, bo z tym jego zwycięstwem to niekoniecznie jest taka pewna sprawa wbrew publikowanym wynikom sondaży. Wartość sondaży w politycznym marketingu testowali jako pierwsi jak zwykle Amerykanie. W 1976 roku Jimmy Carter wygrał dzięki nim wybory. Jednak od tamtej pory minęło trochę czasu i moc sondaży nie jest już tak oczywista. O tym co siedzi w głowach Polaków, zwłaszcza tych poniżej 50-tki można się dowiedzieć na Twitterze, Blipie i innych portalach społecznościowych. A wracając do premiera, może naprawdę uwierzył, że przejdzie do historii jako wielki reformator.
Zastanawiam się co zrobi PiS?
Scenariuszy jest kilka, ale przegrana Kaczyńskiego z kimkolwiek poza Tuskiem będzie podwójną klęską.
Pogadajmy więc lepiej jak roślina z rośliną. To wcale nie żart. Katarzyna Burda napisała właśnie w "N" o bardzo interesujących doniesieniach naukowców o tym, że rośliny wiodą życie społeczne. Ostrzegają się przed niebezpieczeństwem za pomocą lotnych substancji chemicznych i potrafią pomagać sobie kiedy rosną obok siebie rośliny tego samego gatunku. Jeśli w pobliżu pojawia się konkurencyjna roślina, ich liście rosną większe by zasłonić obcemu dostęp do światła. Ciekawe, tylko jakoś znajome nam te mechanizmy konkurencji.