niedziela, 26 czerwca 2011

Fajerwerki z okna i fajerwerki w prokuraturze

Złoszczę się na moje małe mieszkanie, ale czasami dostrzegam zalety. Na przykład wczoraj obejrzałam znakomite sztuczne ognie puszczane nad Wisłą z okazji Wianków siedząc wygodnie przy własnym biurku i patrząc w okno, które na szczęście jest w przeciwieństwie do mieszkania duże. Nie musiałam błąkać się nad Wisłą w tłumie rozochoconych piwem warszawiaków za czym nie przepadam. Tak swoją droga to wszystko się człowiekowi może znudzić. Nie mam już takiej ochoty jak jeszcze rok dwa temu biegać na plenerowe koncerty. Co innego teatr, kino czy ciekawy wykład. No i zaczęłam znowu czytać książki. Niestety są to kryminały, wczoraj w nocy pochłonęłam "Uwikłanie" Zygmunta Miłoszewskiego. Całkiem dobrze się to czyta, choć wątek terapii grupowej z wykorzystaniem metody ustawień Berta Hellingera jest strasznie zakręcony. Po tej lekturze w życiu nie poszłabym do psychoterapeuty. Swoją drogą to jakiś związek terapeutów powinien chociaż dla przyzwoitości zaprotestować, zwłaszcza że od dwóch tygodni w kinach jest wyświetlany film nakręcony na podstawie tej książki.
Czyta się dobrze, ciekawa jestem jak się ogląda film, ale wskutek wirusa niezwykle złośliwego spędziłam prawie cały tydzień w domu i nie bardzo nadawałam się na wyjście do kina. Wracając do książki to naiwności w niej sporo, główny bohater prokurator Szacki jest chwilami komiczny w wątku romansowo-małżeńskim (romans z młodą dziennikarką, której obiecuje pokazać akty oskarżenia:) a zupełnie bezsensowny w ocenianiu strojów świadków wg ich ceny. Ale jakiś kawałek prawdy o wymiarze sprawiedliwości jest. I jest to oczywiści zupełnie przypadkowa koincydencja czasowa, bo książka ukazała się kilka lat temu, mój egzemplarz w 2009 roku, że po lekturze "Uwikłania" przeczytałam sążnisty tekst w Gazecie Wyborczej Wojciecha Czuchnowskiego i Bogdana Wróblewskiego o odsunięciu od spraw prokuratora Andrzeja Piasecznego z warszawskiej Prokuratury Okręgowej, który badając sprawę tzw. pustych faktur czyli oszukiwania państwa na podatkach, dotarł do operatora Ery i Polsatu. Okazuje się, że te dwie wielkie firmy korzystały z usług człowiek, który wystawiał im faktury na prace, których nikt nie wykonał, by zawyżać koszty firmy i unikać płacenia podatków. Pieniądze potem były firmom zwracane, po potrąceniu wynagrodzenia dla wystawcy tych pustych faktur. Prokurator Piaseczny, jak twierdzi GW, znalazł też dowody, że szef ABW Krzysztof Bondaryk odchodząc z Ery kupił po zaniżonej cenie samochód, którego używał. Bondaryk twierdzi, że kupno służbowego samochodu przewidywała umowa o rozwiązaniu stosunku pracy z PTC (operator Ery). Nie wiem jak się potoczą dalej losy tego śledztwa, które dotyka pośrednio jednego z najbogatszych ludzi w Polsce, czyli Zygmunta Solorza-Żaka, ale wiem, że w wielu firmach praktyki odkupowania po korzystnych cenach samochodów czy innego sprzętu są stosowane i może nie warto przesadzać z tą kryminalizacją tego faktu. Koledzy Piasecznego zaprotestowali, będę obserwowała dalsze losy tego śledztwa, choć naprawdę nie warto mieć złudzeń, że wszyscy prokuratorzy to ludzie kryształowi i nieprzemakalni na argument polityków i biznesmenów. Na pewno poza prokuratorem Szackim, ale to bohater kryminału a nie człowiek z krwi i kości.

środa, 22 czerwca 2011

Praga pachnie piwem

Przez ponad pół roku raz w tygodniu jeździłam na Pragę autobusem 190 lub 160 w okolice ulicy Szwedzkiej. I za każdym razem byłam raczona zapachem trawionego piwa przez niezbyt świeżych panów, już w autobusie a dodatkowo na przejściu na światłach. Stąd tytuł posta, choć nie jestem pewna czy słowo pachnie jest odpowiednie, może lepiej powiedzieć śmierdzi:)

niedziela, 19 czerwca 2011

Tusk wreszcie mówi co myśli, a Kaczyński mówi o nim towarzysz

Mam wrażenie, że premier Donald Tusk pod koniec kadencji uzyskał taką pewność siebie i luz, jaki widać u np. premiera Putina. No bo co ostatnio usłyszałam: nie będziemy klękać przed księżmi, nie będziemy dopłacać do frankowych kredytów. Co zobaczyłam, choć nie oglądam na co dzień telewizji, tak a propos to zauważyłam, że nieposiadanie telewizora i nieoglądanie telewizji staje się trendy, ale wracam do premiera, zobaczyłam na pikniku ekologicznych produktów opalonego, dobrze wyglądającego i zadowolonego człowieka. Być może jest to zasługa jego znakomitego PR Igora Ostachowicza, jednak jak trochę znam się na kreacji wizerunku - to na moje oko Tusk jest po prostu z siebie zadowolony i to dla nas dobrze, bo człowiek zadowolony, spełniony, który nie ma wewnętrznego przymusu udowadniania co chwila swojej wartości, jest po prostu skuteczniejszy w działaniu. A Tusk ma powody do zadowolenia - jest prawie pewne, że będzie drugim po Buzku premierem, który rządził całą kadencję. Wiele wskazuje też na to, że PO wygra jesienne wybory i Tusk, jeśli tylko zechce, będzie znowu premierem. Ma powody do zadowolenia również dlatego, że w ubiegłym roku potrafił stawić czoła co najmniej trzem wydarzeniom: prezydenturze Komorowskiego, choć to chyba była najłatwiejsza sprawa; powodzi na której popłynął np. premier Cimoszewicz i wreszcie katastrofie smoleńskiej, która przy mniej umiejętnym premierze mogła doprowadzić do nawet trudno powiedzieć jakiej zawieruchy politycznej w kraju. Po drodze był jeszcze światowy kryzys finansowy, który jak dotąd Polskę dotknął w niewielkim stopniu, choć nie twierdzę, że za sprawą Tuska. Naprawdę Tusk przeszedł jak na premiera sporo i kończąc taką kadencję z takimi sondażami poparcia, może poczuć się zadowolony z siebie. Bo mu się dużo udało, a że nie wszystko? a komu z nas udaje się w życiu wszystko? Nieco śmiesznie brzmią więc kąśliwe porównania prezesa PiS-u. Wiem, że najtrudniej jest znosić sukcesy wroga, a prezes Kaczyński szczególnie tego nie lubi, bo jest przekonany o patencie na słuszność, który posiada.

niedziela, 12 czerwca 2011

Kluzikowa obrotowa

Ciekawe jaki wynik w wyborach dostanie Joanna Kluzik-Rostkowska? Wiele to powie o nas wyborcach, bo o pani Joasi, jak zwykli o niej mówić jej partyjni koledzy bardziej byli,byli i obecni, powiedziała nam ona sama wszystko. Wie kobieta, gdzie są konfitury i nie waha się sięgać po nie.
No to mam zapowiedź odpowiedzi na moje pytanie. TVN zrobił badania z których wynika, że na pytanie, jak oceniają decyzję Joanny Kluzik-Rostkowskiej o starcie w wyborach z list PO, 39 procent badanych odpowiedziało, że zdecydowanie źle, a 26 procent – że raczej źle. Zdecydowanie na tak było jedynie 2 procent, a na „raczej tak” – 21 procent.Z kolei tylko 29 procent Polaków deklaruje, że nie widzi nic złego w zmianie barw partyjnych, bo to całkiem normalna sytuacja w polityce, natomiast aż 65 twierdzi, że to dla nich sytuacja nie do zaakceptowania.A pytani, czy zagłosowaliby na polityka, który przeszedł do ich partii z innej, większość badanych – 73 procent - deklaruje, że nie, w tym 39 zdecydowanie nie. Przeciwnego zdania jest 23 procent.

Afera ogórkowo-kiełkowa

Ogrodnicy a pewnie i restauratorzy liczą straty. Premier Putin liczy punkty poparcia, których pewnie przysporzył mu zakaz importu warzyw i owoców do Rosji, pod hasłem nie pozwolę truć rosyjskiego narodu. A co wynika z kolejnej jednak dętej epidemii dla nas zwykłych zjadaczy chleba? Sporo, bo dziennikarze wzięli się za przepytywanie specjalistów, którzy mówią o sprawach na które na co dzień raczej się przemilcza. Np. hodowle ekologiczne mogą być groźne, bo nie używają chemicznych środków, ale ponieważ są nastawione na zysk, mogą stosować więcej nawozów naturalnych, co może nieść ze sobą również złe dla naszego zdrowia skutki. Kolejny proekologiczny pomysł, czyli segregacja śmieci sprzyja namnażaniu się bakterii bo pojemniki na śmieci są opróżniane co kilka a nawet kilkanaście dni. Miało być lepiej, ale są też uboczne skutki. Trzeba więc wymyślić coś nowego, co im zapobiegnie. Tak naprawdę to najzdrowiej byłoby kupić parę hektarów ziemi i założyć sobie małe gospodarstwo samowystarczalne, z krówką, kurami i własną świnką. Bo np. to co pijemy trudno nazwać mlekiem skoro krowy dają dzisiaj 10 tys. litrów mleka rocznie a kiedyś dawały 3 tys. litrów. Krówki są więc na dopingu a my ten doping zjadamy. Makarony sklepowe to podobno wytwór z bliżej nieokreślonej masy, która niewiele ma wspólnego z jajkiem i mąką. Jak tak się zastanowić to najzdrowiej byłoby nie jeść nic a to się jednak nie da.
Ponieważ od kilku dni nad wyraz podole się czuję, w głowie mi się kręci, siły brakuje i tak nic mnie nie obchodzi, zastanawiam się na ile nasze organizmy mają zdolność adaptacji do tego czym je raczymy na co dzień. Ale skoro nasze mózgi potrafią się przystosować do funkcjonowania w zupełnie nowym świecie internetowo-komórkowym to mam nadzieję, że żołądki, trzustki i wątroby też sobie poradzą z plastikowymi wędlinami, czekoladami o smaku truskawkowym z trocin i kurczakami karmionymi antybiotykami. Dzisiaj zjadłam na obiad kawałek upieczonego, ale był mały więc może nie zdążył najeść się wiele tych antybiotyków i innych specyfików. Zachowajmy wiec spokój, bo ponoć zdrowie idzie z głowy więc lepiej być najedzonym i zadowolonym niż zdrowo głodnym i w złym humorze.

środa, 8 czerwca 2011

Dziennikarz = użyteczny idiota wg Gugały


Prof. Janusz Adamowski, Jarosław Gugała i Katarzyna Kolenda-Zaleska na jednej kanapie oraz prof. Janusz Czapiński,Grzegorz Miecugow i Rafał Ziemkiewicz na drugiej kanapie zasiedli pośród wazonów piwonii w auli Uniwersytetu Warszawskiego by odpowiedzieć na pytanie "Czy oni robią nas w konia? czyli kulisy kreowania tzw. opinii publicznej". Z dyskusji wynikałoby, że w konia to robią wszyscy wszystkich w trójkącie medialnym: biznesmeni, politycy, dziennikarze. A najdalej za 5 lat, jak wieszczy Janusz Czapiński, znawca polskiego rozumu zbiorowego, będziemy odpowiadać na pytanie czy się wspólnie robimy w konia kiedy internet do końca opanuje komunikację społeczną.
Dwugodzinna dyskusja była zdominowana przez Rafała Ziemkiewicza, choć dzielnie kroku dotrzymywał mu Miecugow, a redaktor-dyrektor Gugała acz odzywał się mniej, ale za to niezwykle dowcipnie (kiedy red. Miecugow dowodził, że nie da się reklamować np. proszku do prania poprzez płatne wpisy na Facebooku, Gugała spytał go niewinnym głosem:"Grzesiu, myślisz, że ci z Facebooka nie piorą?" Cudne.). Na tle tych czterech panów blado wypadł dziekan wydziału dziennikarstwa i Kolenda-Zaleska, która zadziwić mogła mini spódnicą, w której bez złośliwości prezentowała się delikatnie mówiąc średnio, zwłaszcza na tle młodego i dorodnego personelu uniwersyteckiego.
Trudno streszczać dyskusję (co to znaczy przykład, nie mogłam sobie podarować stylu Pudelka), zresztą pewnie znajdzie się nagranie w internecie, przytoczę więc kilka bon motów.
Grzegorz Miecugow: najsłabszą stroną mediów są ich odbiorcy.
Maurycy Mochnacki via Rafał Ziemkiewicz: Polska to jest taki kraj w którym nic się nie udaje do końca.
Jarosław Gugała: użyteczny idiota - taką rolę pełnią dziennikarze obecnie. Wypowiedź dotyczyła histerii medialnych związanych z ptasią czy świńską grypą.
Prof. Czapiński, człek niezwykle dowcipny a propos tej dyskusji poinformował, że właśnie zakisił ogórki i przekonywał, że polski naród jest bardzo odporny na manipulację polityczną.
I tak panowie sobie dowcipnie rozmawiali nie szczędząc złośliwości (co się Gazecie Wyborczej dzisiaj stało pytali Kolendę-Zaleską? GW wyszła wczoraj w kolorze flagowym T-Mobile, cóż się nie robi dla pieniędzy w mediach i o tym też wiele było podczas dyskusji). Miło się słuchało.
Dla porządku dodam, że organizatorem debaty był uniwersytet otwarty Uniwersytetu Warszawskiego, którego mam przyjemność być słuchaczką. No i sala była pełna na tyle, że część słuchaczy musiała się zadowolić wideo przekazem.

Jądrowi kamikadze w Fukushimie

Dawno żaden news nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak informacja o tym, że emerytowani pracownicy elektrowni jądrowej w Fukushimie chcą pracować przy jej remoncie, ponieważ uważają, że są starzy więc lepiej niech oni poniosą konsekwencje zdrowotne niż młodzi Japończycy. Ich propozycja jest rozważana.
Najpierw wpadłam w zachwyt nad solidaryzmem społecznym Japończyków, ale kiedy zaczęłam analizować tę informację zastanowiłam się czy ja byłabym gotowa podjąć takie działanie? I odpowiedź brzmi tak, a dlaczego? Bo kiedy ma się tzw. kilka krzyżyków na karku, życie zawodowe za sobą, dzieci odchowane i samodzielnie dające sobie świetnie radę to działanie, które setkom ludzi byłoby bardzo potrzebne, jest warte poświęcenia kilku lat życia, a może nawet nie, bo jak mówił ten ponad 70-letni Japończyk, rak w starszym wieku rozwija się wolniej, co zresztą nie jest regułą. Będę śledzić losy propozycji starych japońskich pracowników elektrowni - tylko czy oni jeszcze potrafią pracować tak jak wtedy kiedy byli młodzi? W każdym razie news jest niecodzienny.

niedziela, 5 czerwca 2011

Przepis na sukces czyli Igor Janke o wywiadzie z Obamą

Na portalu Salon24.pl Igor Janke opowiada o kulisach powstawania wywiadu z prezydentem Obamą. Opowieść jest super ciekawa, bo pokazuje, że warto realizować pomysły, które na pozór są niewykonalne, a przy okazji zdobywamy wiedzę o tym jak pracuje amerykańska administracja z mediami. Nie klęczy przed nimi na pewno na kolanach!
Cytuję Igora Janke za Salon24.pl
"O tym, że Barack Obama przyjeżdża do Polski, dowiedziałem się w połowie marca. Pomyślałem wtedy, że to dobra okazja, żeby w Salon24 zorganizować poważną debatę o relacjach Polski z Ameryką, o polskiej polityce zagranicznej. Wypisywałem listę nazwisk znanych ekspertów, polityków i dyplomatów, których można by zaprosić do dyskusji. Pojawiały się coraz bardziej poważne nazwiska. Doszedłem do ambasadora USA. Skoro ambasador, to może ktoś z Waszyngtonu? A może.. prezydent? Absurd, no nie? Nie ma szans.
Po chwili: Ejże, naprawdę absurd? Przyjeżdża do Polski, przed wyjazdem napisanie kartki tekstu, który przecież i tak przygotują mu doradcy, nie powinno być problemem. Obama lubi social media, dlaczego miałby odmówić? Napisać kartkę tekstu przygotowaną i tak przez doradców, to niewielka praca. Pewnie nie wyjdzie, ale spróbować trzeba. Kto nie myśli o niemożliwym, stoi w miejscu.

Tego samego dnia napisałem do ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce, Lee Feinsteina. Wyłożyłem mu pomysł na debatę. Szybko przyszła odpowiedź – świetna idea, nie obiecuję, że się uda, ale postaram się pomóc. To miłe, pomyślałem. Amerykanie zawsze grzecznie odpowiadają, zwykle z entuzjazmem, ale pewnie i tak nic z tego nie wyjdzie.

Zapadła cisza. Po miesiącu przypomniałem się uprzejmie. Ambasador odpowiedział, że się starają. Po tygodniu dostaję telefon: ambasador prosi o spotkanie, chce porozmawiać o wywiadzie z prezydentem. O wywiadzie? Nie wierzyłem. Prosiłem o krótki tekst, a tu propozycja wywiadu. Pomysł na nowe media, na media społecznościowe i Baracka Obamę, który na tych mediach wyrósł, trafił. Po chwili kolejny telefon z pytaniem, o co chciałbym zapytać prezydenta, gdyby do wywiadu doszło. Coś tam wyrzuciłem z siebie, stojąc na rogu ulicy.

Kilka dni później kawa z ambasadorem. Porozmawialiśmy o relacjach polsko-amerykańskich, o przygotowywanej wizycie, o polskiej polityce, opowiedziałem o Salonie24 i planowanej debacie. Czułem , że się zbliżyliśmy, ale że to ciągle nic pewnego. Chętnych jest wielu. Praktycznie wszystkie polskie media. Największe telewizje, największe gazety.

Znowu tydzień ciszy. W piątek 13 maja po południu dostaję telefon. Jeanne Briganti, rzecznik ambasady amerykańskiej: Igor, jesteś zaproszony do Białego Domu na 20 maja, jako przedstawiciel Salon24. Prezydent Barack Obama przed wyjazdem do Europy udzieli wywiadu czterem mediom z krajów , które zamierza odwiedzić. Brytyjski The Times, francuski Le Figaro, irlandzki The Irish Times i z Polski… Salon24.pl. Niemożliwe.

Musicie sami pokryć koszty, będziecie mieć 40 minut w Białym Domu z prezydentem USA. Jesteś zainteresowany? – pyta. Oniemiałem. Mam jechać do Waszyngtonu po wywiad z Barackiem Obamą dla Salonu24. Doradcy prezydenta zachwycili się pomysłem, żeby Obama pojawił się w polskim medium społecznościowym.

Szybkie załatwianie spraw: kupowanie biletów, rezerwacja hotelu. Czekam na kontakt z Białym Domem. Jest mail z potwierdzeniem. Omawiamy szczegóły. Czy mogę nagrywać kamerą? Nie. Mogę na magnetofon cyfrowy, ale nie mogę nagrania użyć do innych celów, niż spisanie wywiadu. Dostałem adresy mailowe do kolegów z Francji, Anglii i Irlandii.

Wszyscy bardzo przejęci. Rozpoczynamy od razu negocjacje. Kiedy publikujemy? Musimy dać równocześnie. Giles z The Times chce publikowac od razu po rozmowie w sobotnim wydaniu, bo cisną go wydawcy. Dziewczyny z Le Figaro i Irish Times chcą w poniedziałek. Mnie wszystko jedno, najlepiej od razu. Kilka dni trwa intensywna wymiana maili z Białym Domem i korespondentami Le Figaro, The Times, The Iris Times. Umawiamy się na czwartek po południu w domu Lary z Irish Times w Waszyngtonie.

Czwartek rano. Lecę. Londyn. Waszyngton, kilkanaście godzin w samolocie. Prosto z lotniska Dulles taksówką do Georgtown, modnej dzielnicy Waszyngtonu, na spotkanie z dziennikarzami. Wszyscy bardzo podekscytowani. „To pierwszy wywiad Obamy dla europejskiej prasy drukowanej” – mówi jeden z nich. Był dwa lata temu jeden w polskiej prasie dwa lata temu w "Gazecie Wyborczej" przeprowadzany telefonicznie.

Układamy pytania. Ustalamy, co kto i kiedy powie, co zrobić, żeby przedłużyć wywiad. Mamy go rozbawiać na koniec, żeby zgodził się przeciągnąć rozmowę. Trzy godziny mozolnych ustaleń.

Wreszcie mamy wszystko gotowe. Wszystko jest też ustalone z Białym Domem. Jadę do hotelu, wyspać się przed wywiadem. Dochodzi godzina 23.

Loguję się w hotelu. Otwieram laptop. A tam mail z White House. Jak to napisała Lara, „devastating news”. Zmienił sie plan dnia prezydenta, wywiad odwołany… F… !!! W mej głowie zaroiło się od nieparlamentarnych słów w obu językach.

Znowu błyskawiczna wymiana pełnych emocji maili. Nikt nie może uwierzyć. Leciałem specjalnie z Polski. Prosimy, że może jutro , może w nocy, może na pokładzie Air Force One. „On AF1 no interview” – szybko odpowiada sekretarz prasowy Obamy.

Byłem tak blisko… Nie, nie odpuszczę. Muszę go mieć. Piszę do Polski, do ambasady USA, piszę do White House. Wszyscy w czwórkę produkujemy tony maili. Nic z tego nie wynika. Obietnica, że się postarają, ale... może w zamian jakieś spotkanie z ekspertami.

Jestem zdruzgotany. Następnego dnia snuję się wściekły i znudzony po Waszyntgonie. Nic się nie chce, nie chce się wchodzić do galerii, do fantastycznych waszyngtońskich muzeów, nic. Dawno nie byłem tak wściekły. W Waszyngtonie gorąco, chodzę spocony w dżinsach i koszulce po mieście. I myślę w kółko co zrobić, by jeszcze go dopaść. Wiem, że dziennikarze na całym świecie się o to starają. Byłem o centymetr. To niemożliwe, żeby mi się nie udało. Muszę.

Nagle o 14.45 dzwoni telefon. White House. Zapraszamy za czterdzieści minut na rozmowę z pięcioma doradcami prezydenta. Chcą nas ugłaskać. Za 40 minut, a ja stoję spocony w środku miasta. Pędzę do hotelu, jakimś cudem, taksówkami zdążam na czas. Wprowadzają nas. Sala konferencji prasowych znana z telewizji, jaka mała.

Jesteśmy w trójkę: Giles z The Times i Laura z le Figaro, była korespondentka w Warszawie. Okazuje się że mówi po polsku. Męczę ludzi z Press Office, że ja muszę mieć ten wywiad z prezydentem, że przyjechałem specjalnie z Polski, że social media itp. itd. - Może cos się uda - mówi Caitlin ze służb prasowych prezydenta. Po chwili wchodzą W Roosevelt Room tuż obok Gabinetu owalnego rozmawiali z nami: John Brennan, główny doradca prezydenta ds. walki z terroryzmem, Ben Rhodes - wiceszef Rady Bezpieczeństwa Narodowego, Liz Sherwood-Randall, szef ds. europejskich w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, Tony Blinken, doradca wiceprezydenta ds bezpieczeństwa narodowego, Denis McDonough – zastępca doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta. Ben Rhodes zaczyna od tego, że są tutaj, by powiedzieć nam, iż postarają się załatwić nam wywiady w naszych krajach, kiedy prezydent będzie w Europie. Znacząco patrzą na mnie, że im tak przykro itp. Wychodzimy, jeszcze raz dopytuję i naciskam: muszę mieć ten wywiad w Warszawie, nie odpuszczę.

Spędzam jeszcze trzy dni w Waszyngtonie. Odwiedzam Atlantic Council, który będzie organizować Wrocław Global Forum. Salon24 ma być patronem tej międzynarodowej konferencji. Co ciekawe, w Waszyngtonie fakt, że reprezentuje platformę blogową, nikogo nie dziwi, są zainteresowani współpracą. Jeszcze przed wyjazdem, w ciągu jednego dnia pomogli mi umówić się z Johnem McCainem. Bo skoro Salon24 patronem, to dlaczego nie. No i podobno mam mieć wywiad z Barackiem Obamą. To zwiększa szanse. Okazało się, że tak. Mój znajomy polski korespondent w Waszyngtonie mówi, że on od dwóch lat stara się o wywiad z McCainem. I nic. Mi się udało w jeden dzień. Jechałem do Stanów z przekonaniem, że będę miał i Obamę i McCaina.

Z Obamą nie wyszło, z McCain’em się udało. Senator przyjął mnie w swoim biurze w Senate Russel Building. Było miło i ciekawie. Po wywiadzie mam samolot do Polski. Jeszcze mail do Białego Domu z lotniska, nie wiem już który, że jak obiecaliście Obamę, to zrealizujcie. Czekam na informację. Obiecują, że jakieś informacje będą, że się postarają.

Następnego dnia ląduję w Warszawie. Jadę do domu taksówką, dzwoni telefon. White House. Nieznany mi męski głos mówi, że będę miał wywiad w Warszawie. Mam się stawić w hotelu Hyatt w sobotę o 14. Przejadę się z prezydentem jego samochodem i w samochodzie zrobię wywiad. To jedyna możliwość. I ważne - ze względów bezpieczeństwa nie mogę mieć przy sobie niczego. Tylko kartkę i ołówek. Jak to, a magnetofon, aparat fotograficzny? Nic. No dobrze i tak fajnie. Przejadę się słynną „bestią”. Też nieźle. Tego dnia wszyscy mówią, że pancerna „Bestia” zawiesiła się przy wjeździe do ambasady USA w Irlandii.
Z domu piszę znowu mail, z prośbą, by zgodzili się na dyktafon, muszę to mieć nagrane. To w końcu wywiad z prezydentem USA.
Następnego dnia kolejny telefon. Zmiana terminu. Bądź w sobotę o 8 rano przed Mariottem. Możesz mieć aparat i dyktafon. Wymiana maili, dogrywanie szczegółów. Wiem, że wszystkie media biją się o ten wywiad.

Staram się cała sprawę utrzymać w tajemnicy, ale po Warszawie rozchodzi się już plotka, że Obama ma dać wywiad Salonowi24 . Ale ciągle stosunkowo niewiele osób wie. Dalej trzymamy w tajemnicy. Tak mi się przynajmniej wydaje.
W piątek rano odwożę dzieciom szkoły – klasa II i IV podstawowa. Wchodzę do klasy, dopadają mnie czwartoklasiści - „Wujek, jechałeś już „bestią” z Obamą! ?”. Inni rodzice mnie zaczepiają, czy już zrobiłem z nim wywiad. Moi kochani synkowie nie wytrzymali. Wypaplali wszystkoJ
Sobota. Wstaję o 5 rano. Nie mogę się spóźnić. Pod Mariottem jestem dużo przed czasem. O ósmej wchodzę. Pierwsza kontrola. Czekam pół godziny w hallu na dole. Potem kolejna kontrola, wprowadzają mnie do specjalnie zaaranżowanej salki. Czekam w niej prawie godzinę. Boże, jak znów odwołają? Co pięć minut zagląda jakiś ochroniarz. Lustrują. Bardzo uprzejmi. W końcu słyszę: „He’s coming”. Uff.
Uśmiechnięty, sympatyczny. „Hallo, Igor. Wiem, ze byłeś w Waszyngtonie, wtedy nie wyszło, przepraszam”. Siadamy, mało czasu. Dwa magnetofony, ktoś z obsługi robi zdjęcia moim aparatem.
Krótka rozmowa. Jak się potem okazuje, jedyny wywiad, którego udzielił podczas podróży po Europie. Moi koledzy z The Times, Le Figaro nie dostali. Nie wiem, jak to możliwe. Ale stało się.
Salon24 rozkręciliśmy pięć lat temu w domowych warunkach. Dziś jesteśmy już zupełnie gdzie indziej."