sobota, 28 maja 2011

Gratulacje dla Igora Janke

Barack Obama udzielił jako jedynemu polskiemu dziennikarzowi wywiadu Igorowi Janke z Salonu.24 - medium jak najbardziej internetowego. Dziennikarze od dłuższego czasu czują na plecach oddech komputerowej konkurencji. Według dokumentalisty Toma Streithorsta, który relacjonował liczne konflikty od Kolumbii po Libię, przejście od druku do sieci oznacza, że „to, co kiedyś było dobrze płatną pracą, dziś daje jedynie status gwiazdki blogosfery”.
Jeśli pominiemy środowiskowe zawiści i złośliwości to warto się zastanowić co właściwie oznacza wybór właśnie medium internetowego przez Obamę. Prezydent USA żyje w XXI wieku, nasi politycy ciągle jakby w minionym stuleciu Np. prezydent Komorowski ma wprawdzie profile na portalach społecznościowych, ale jaką cieszy się popularności np. na Blipie czyli polskim Twitterze, ma 391 osób, które go obserwują, a tychże obserwujących były prezydent Lech Wałęsa ma 1561, minister Radosław Sikorski 407 a najpopularniejszy blogowicz Kominek 2460. Wszystkie te dane podaję za Blipi.pl, które mierzy popularność i zlicza reakcje na aktywność blipowiczów. Nietrudno zauważyć, że prezydent Komorowski nie czuje internetu i nie jest to kwestia wieku, bo Wałęsa jest starszy.
Wywiad Obamy dla Igora Janke może być momentem przełomowym nie z tego powodu co powiedział w nim Obama, bo nic specjalnego nie rzekł. To wydarzenie daje sygnał, że środek ciężkości przesuwa się z telewizji do internetu, tak jak kiedyś przesunął się z prasy do telewizji. Pierwsze lata naszej wolności niepodzielnie należały do Gazety Wyborczej, wyrocznią był Adam Michnik, od kilku lat karty w polskiej polityce rozdaje TVN24, czy w internecie jest szansa na monopol opinii, na pewno Salon.24 ma takie szanse, choć o monopol trudno będzie.

piątek, 27 maja 2011

Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu czyli Barack Obama w Warszawie





Dziennikarzowi TVN24 udało się powiedzieć jedno słowo , które oddawało atmosferę Warszawy goszczącej prezydenta USA Baracka Obamę: policjanci przegonili ludzi spod pałacu prezydenckiego. Ja powiem więcej Barack Obama w przenośni a organizatorzy jego wizyty w Polsce dosłownie przegonili ludzi z centrum miasta. Było mi przykro patrzeć na puste ogródki staromiejskich knajp, na Krakowskie Przedmieście po którym spacerowali głównie policjanci i miejscy strażnicy. Nie wiem jak wyglądał Nowy Świat i przylegająca doń ulica Foksal z licznymi knajpkami, bo nie mogłam przejść Krakowskim a na okrągło nie miałam już siły, ale sądzę że podobnie. To naprawdę nie jest wielka sztuka wygonić ludzi z części miasta by zapewnić bezpieczeństwo głowom państw. Sztuką byłoby zapewnienie bezpieczeństwa głowom państw, w tym tej najważniejszej głowie, pokazując im tętniącą życiem kawiarniano-restauracyjnym piątkową Warszawę, pełną roześmianych i bawiących się ludzi. Bo tak jest w każdy piątek, z wyjątkiem dzisiejszego. I znowu pokazaliśmy się jako kraj, którego największymi atrakcjami jest tragiczna historia. Grób Nieznanego Żołnierza, pomnik Getta (ten punkt wizyty jest oczywisty, Obama po słynnym przemówieniu o państwie palestyńskim naraził się mocno środowiskom żydowskim które zagroziły, ze wycofają się z finansowania kampanii a wybory tuż, tuż), Pomnik Powstańców, spotkanie z rodzinami katastrofy smoleńskiej - taki wizerunek Polski wywiezie Obama i inni prezydenci. Szkoda. Chyba zabrakło organizatorowi wizyty wyobraźni albo odwagi. A warszawiacy chętnie zobaczyliby na żywo prezydenta. Opowieści telewizyjne, że Obama odmachiwał ludziom są przesadzone, tzw. bestia jedzie szybko i w otoczeniu wielu samochodów, a na ulicach przejazdu stały szpalery ale policji i straży, nikt nie mógł wchodzić na jezdnię, więcej nie można było przechodzić na drugą stronę ulicy, tylko po niektórych przejściach, nawet jak było wiadomo, że przez najbliższe 10 minut kolumna prezydencka się nie pojawi. Nadgorliwość doprawdy jest gorsza od faszyzmu. A co do wyjazdu do Mariottu to policjanci z kolumny prezydenckiej zostali o tym poinformowani, kiedy Obama był jeszcze pod pomnikiem Getta, jakieś 10-15 minut przed odjazdem prezydenta spod tegoż pomnika. Sznury, barierki metalowe - panowie czy komuś się czasy nie pomyliły a podobno Barack Obama przyjechał do nas by podziwiać nasze sukcesy w budowaniu demokracji. No więc Obama obejrzał kraj żyjący tragediami a my obejrzeliśmy pokaz samochodów i motocykli. I tylko mi restauratorów żal, bo biznes im popsuł Obama, ale jutro po fontannach odbiją sobie dzisiejsze straty. Podobnie jak muzyk na Rynku Starego Miasta, który skomentował głośno brak chętnych do rzucania grosików: dziś jest wyjątkowo chujowo.
A propos zakazów, to okazaliśmy się zdyscyplinowani i nie mogąc parkować samochodów w pobliżu strategicznych miejsc, po prostu nie pojawiliśmy się w nich, poza takimi fanami jak ja, co lubią popatrzeć na żywo na świat a nie przez szklane okienko, a to dwa różne światy.
Na zdjęciach Warszawa 27 maja 2011 między godziną 18.30 a 20.00. I tylko nie wiem czemu ta strażniczka jest taka smutna, skoro właśnie prezydencka bestia za nią pomyka:)

Prezydenckie migawki




sobota, 21 maja 2011

Nad Wisłą wytrysnął biznes

Warszawski Park Fontann gromadzi setki a właściwie tysiące ludzi w sobotnie wieczory. Kiedy Hanna Gronkiewicz-Waltz zaproponowała te budowę były protesty mieszkańców, żal po dawnym parku i brudnawym stawie. Dzisiaj jest tu na pewno mniej swojsko i zielono, ale restauratorzy, sklepikarze i dostarczający wszelkiego rodzaju jadła i napitku mogą zacierać ręce. Ludziska jadą z całej Polski, sądząc po rejestracjach samochodów a uprzedzeni przez tych co już byli przyjeżdżają wcześniej by móc zaparkować i zająć strategiczne miejsce, które pozwoli obejrzeć multimedialny pokaz. Dzisiaj już o 19. większość ławek i murek wokół fontann były już zajęte a co drugi no może trochę przesadzam ale wielu z siedzących zajadało bułkę z kiełbaską, po 5 zł sztuka, które sprzedawało dwoje młodych ludzi wyposażonych w przenośnego grilla. Oblegane były lodziarnie na Starówce i liczne tamtejsze pierogarnie, kawiarnie i inne restauracje. Na rynku Nowego Miasta ustawili się straganiarze z obowiązkowa pajda chleba ze smalcem i innymi wyrobami rękodzieła od kiełbas poczynając a na koronkowych serwetkach kończąc. No więc tylko się cieszyć, że pieniądze płyną do kieszeni słono płacących za staromiejskie lokale właścicieli biznesów. I tylko miasto może żałować, że w soboty parkuje się za darmo.
Nie wiem jak wygląda to multimedialne widowisko, bo kiedy rzeka żądnych wodno-świetlnych wrażeń przelewała się po Starówce, ja pod prąd jak to mam w zwyczaju, wracałam do domu. Nie chciało mi się tłoczyć a na dwugodzinne oczekiwanie w dobrym miejscu nie miałam ochoty. Jeśli ma się coś na co dzień w zasięgu ręki, mniej to smakuje. Ciekawa jestem jakie nowe pomysły na zarobienie pieniędzy na tej atrakcji pojawią się, niestety nie mam takiego pomysłu. A szkoda!

środa, 18 maja 2011

Obłuda premiera Tuska czyli transfer Arłukowicza

Nie miałam czasu, by napisać o wydarzeniu politycznym, które mnie ostatnio naprawdę poruszyło. A było to wydarzenie zeszłego tygodnia nr 1,czyli transfer Arłukowicza z klubu parlamentarnego SLD do PO. Samo wydarzenie trzyma się w polskiej normie, czyli tak naprawdę jest to z punktu widzenia istotnych spraw dla świata, Europy i Polski po prostu bzdet. Skąd więc moje poruszenie? Ano stąd, że w tym samym czasie premier wyrażał niezadowolenie, że prezydent Komorowski nie podpisał ustawy o zwolnieniach 10 proc. urzędników czyli 28 tys. osób (oszczędność 1 mld zł rocznie) i odesłał ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. A co premier zrobił w tym samym czasie, utworzył nowe stanowisko w Kancelarii Premiera dla Bartosza Arłukowicza. Ten niby minister ma się zajmować osobami wykluczonymi, za pensję może nie powalającą na kolana, bo jedyne 10 tys. złotych. I właśnie ta jawna obłuda premiera zirytowała mnie. I jakoś w mediach nikt nie podnosił tego aspektu transferu. Może jestem naiwna, ale zgłębiałam ostatnio techniki manipulacji politycznej więc nie kierowała mną naiwność, ale nieustanna wiara, że nie wszyscy politycy na hasło: dobro Polski, pytają a kto to taki?
Zamiast puenty obrazek z wczorajszego popołudnia: przed wejściem do metra na Placu Bankowym stoi młody, bardzo schludnie ubrany mężczyzna w wyprasowanej koszuli (a to nieczęsty widok, pomijając białe kołnierzyki w garniturach) trzyma w ręku kilkanaście bukietów pachnących konwalii, które usiłuje sprzedać. Wyraźnie nie wie jak się to robi, z jakiegoś powodu znalazł się w tej roli na ulicy, która do niego nie pasuje. Wykluczony? Z życia dostatnich ludzi. Nie śmiałam podejść i spytać, choć nie zdziwiłabym się gdyby okazało się , że potrzebuje pieniędzy dla małych dzieci, które czekają na niego w schludnym ale nękanym niedostatkiem domu.

wtorek, 3 maja 2011

Śnieg pada w maju! Co na siebie włożę

No to pogoda robi mi dowcipy, w sobotę ważny dla mnie ślub i w co ja się ubiorę? Nie pozostaje nic innego jak prosić niebiosa, no ostatecznie mogę zmienić koncepcję stroju:)W ogóle okropny dzień i przez ten kretyński śnieg nie obejrzałam oryginału Konstytucji. Zamiast doznań historycznych miałam filmowe, obejrzałam wreszcie western braci Coen "Prawdziwe męstwo" - dobry ale nie powalający na kolana. Moja fascynacja westernami zakończyła się dość dawno, do dziś pamiętam "Rio Bravo".

Zawistny Feusette

Coś mi się wydaje, że przestanę czytać "Uważam, Rze". Po bardzo dobrych a przede wszystkim ciekawych kilkunastu pierwszych numerach, zaczynam być znużona tekstami narzekaczami. Okładkowy tekst Ziemkiewicza jest po prostu nudny. A sam siebie przeszedł w tym numerze Krzysztof Feusette, który postanowił powiadomić Polaków, że niejaki Robert Kozyra, były szef Radia Zet to bufon, jeszcze większy niż Kuba Wojewódzki. Tyle, że z lektury artykułu "Diabeł ubiera się u Kozyry" i felietonu tegoż autora "Malowany Szpak Wojewódzkiego" wynika,że ich autor zazdrości po prostu obu panom popularności a pewnie i pieniędzy, sądząc po trawestacji przysłowia, "trafiła kasa na kamień", jakim oddaje stosunki łączące Wojewódzkiego i Kozyrę, który ma tego pierwszego zastąpić w jury "Mam talent". Jest to na pewno dobry sposób na zdobywanie popularności w myśl przysłowia: "gdzie konie kują, żaba nogę podstawia".

poniedziałek, 2 maja 2011

Czy Polonia to teatr?

Obejrzałam w zeszłym tygodniu nowy spektakl w teatrze Polonia Krystyny Jandy pt. „Ojciec Bóg”. Byłam kompletnie zaskoczona, ponieważ o spektaklu przeczytałam mniej więcej tyle: "Ojciec Bóg" to ironiczna sztuka o ojcowskiej miłości. Rewelacyjny, wzruszający tekst mówi o rzadko podejmowanym przez twórców temacie: relacjach między ojcem a synem. W roli tytułowej występuje Marcin Perchuć, aktor Teatru Montownia, a muzykę skomponował Wojciech Waglewski.
Temat fajny, aktor fajny, muzyka powinna być znakomita, no i Janda i są bilety, nad czym się zastanawiać, idziemy. Po 70 minutach wyszliśmy z teatru zadowoleni i z mocnym postanowieniem zgłębienia informacji o spektaklu. No bo okazało się, że rzecz jest rzeczywiście o relacjach ojca i syna, tylko jest jeden drobny szczegół: ojciec nazywa się Bóg, syn Jezus a treścią sztuki wydarzenia Nowego Testamentu.
Jak wyczytałam sztuka jest częścią kultowego już projektu artystycznego, który rozgrywa się jednocześnie na Facebooku, gdzie stał się fenomenem i śledzi go ponad 10 000 osób. "Ojciec Bóg" to projekt, który powstał dzięki sile przyjaźni i determinacji twórczej grupy artystycznej Beobachter (na beobachter.pl jest tylko informacja o spektaklu, kiedy jest i gdzie grany i zero innych informacji).
Próbka z Facebooka: Pytacie mnie, jak zaistniałem na Facebooku i co tu robię od kilku miesięcy. Zwyczajnie, jak każdy - postanowiłem się pozwierzać, zaraz po tym, jak dowiedziałem się że zostanę ojcem. Przepraszam, Ojcem.
Wtedy właśnie Duch Święty mi powiedział, że nawiedził Marię i że nabroił i żebym szykował się na potomstwo. Ja i Duch to niby ta sama osoba, ale jednak jakoś ja nie miałem tej przyjemności, żeby poznać Marię.
Potem było klasyczne wyparcie: jak ja się w tym ojcostwie odnajdę. Miałem to w planach (kiedyś), ale dlaczego teraz? Jest dużo roboty na świecie, niedokończone partie galaktyk i co ona sobie myśli: że jedną ręką będę kończył galaktykę, a drugą zmieniał pieluchę? Ale Duch mnie zaczął przekonywać, że on i ja to to samo, żebym się nie wypierał, że tylko ja nie mam dziecka, a wszyscy inni to już mają. Tak więc honorowo się przyznałem. I nagle uświadomiłem sobie, że się zmieni całe moje życie, że teraz będę musiał uważać, bo dziecko przecież powtarza, tłumaczyć trzy razy to samo, zamiast puścić z dymem Sodomę i Gomorę. Ta Sodoma to się Marii najbardziej nie podobała, bo to podobno zły przykład dla dziecka. Zacznie mrówkom małe Sodomy robić i będzie plaga much. A potem jeszcze przypomniałem sobie Bogów, których obalałem (np. za czasów Jozjasza), że synowie często dziedziczyli moce. To dobrze, zawsze pomoc w gospodarstwie się przyda, bo Duch fruwa pod postacią gołębicy i nie zmywa. Ale też niedobrze, bo synowie często występowali przeciw ojcom! Biedny Uranos, biedny Kronos, choć ateiści. A w dodatku na te depresyjne myśli nałożyła się przykra konstatacja, że Maria niestety nie ma matury, a próbuje się wymądrzać. Wiedzieć lepiej i trzymać stronę Ducha, tę pacyfistyczną. Że ja za często wybucham gniewem i że to może szkodzić dziecku. To niech mnie nie irytują! Maria zaczęła chcieć, żeby z nią chodzić na imprezy, bo koleżanki jej nie wierzą, a poza tym o co chodzi, że ja ciągle w delegacji, jak jakiś pracoholik. I że na narodziny chce mieć jakąś piękną gwiazdę, żeby jej zrobić. I że ona chce być kiedyś królową jakiegoś kraju, może być na północy. Znalazłem taki, że jej się odechce. Na razie Duch zaproponował, że skoro my mamy robotę, to może by jej załatwić jakieś łagodne towarzystwo, jakiegoś ekologa, co lubi drzewa, zabierze ją na wycieczkę do Egiptu i wystruga jej piszczałkę, żeby się czymś zajęła. A ona teraz dawne pisma studiuje i łapie za słówka, że raz stworzyłem kobietę jako drugą, z żebra, a raz po prostu kobietę i mężczyznę jednocześnie, z gliny. Po co jej to? Przecież nie mogę powiedzieć, z czego naprawdę człowieka zrobiłem, ale to chyba widać... Dalej spowiadam się na bieżąco, więc polubcie stronę i zaglądajcie tu.
Spektakl jest właśnie w tym stylu a właściwie nie spektakl a monodram. To kolejne przedstawienie u Jandy, po dwóch Maternach, pozbawione prawie scenografii i kostiumów. Bardzo ciekawy biznesowo pomysł, rentowność powinna być znakomita. Przypomniała mi się pewna rozmowa sprzed prawie dwóch lat, kiedy zachwycałam się teatrem Jandy, żona krytyka teatralnego z oburzeniem stwierdziła, że Polonia to żaden teatr, przynajmniej tak twierdzi jej mąż krytyk. Pierwszy czy drugi spektakl może zachwycać, ale po x-spektaklu w Polonii, zwłaszcza jeśli w międzyczasie odwiedziło się tradycyjny np.Teatr Polski, zaczynam rozumieć co ów krytyk miał na myśli.
Zostawmy jednak temat teatru Jandy, bo to ucieczka od tematu głównego czyli dla mnie trudności z interpretacją spektaklu. Nie wiem czy powinnam się jako katolik oburzać, ale nie odczuwałam oburzenia. Lubię zabawy z tekstem, swoiste grepsowanie, zabawy z obiegowymi opiniami, odwoływaniem się do zjawisk mainstreamowych a czasami młodszym osobom nieznanym i akurat w tym spektaklu nie brakowało takiej zabawy słownej.
Skąd pomysł na wykorzystanie Biblii, możliwości jest kilka: chęć poszokowania; autentyczne zainteresowanie Pismem Świętym i próby interpretacji do dzisiejszych warunków; czysty przypadek, ktoś wpadł na pomysł, ktoś podchwycił i tak wyszło bez filozoficznych podtekstów. Nie wiem co by na ten spektakl powiedzieli księża, postaram się dowiedzieć.
Bardziej interesujący jest odbiór tego spektaklu. Dwojgu młodym ludziom z którymi oglądałam spektakl bardzo się podobał, ale nie wiem co im się dokładnie podobało. W dzień po naszym spektaklu odbyła się tzw., medialna premiera Ojca Boga (proszę zwrócić uwagę na inwersję słów), ale z informacji na Pudelku dowiedziałam się tyle o spektaklu, ze była na nim Anna Mucha, która się zbyt opaliła chyba w Izraelu. Na dodatek Pudelek nazwał spektakl "Ojciec i Bóg", no ale Pudelek to nie jest miejsce na recenzje teatralne:)Nie przypuszczam też by Ania Mucha w Izraelu specjalnie przygotowywała się do obejrzenia "Ojca Boga". Ziomecki napisał , że ten spektakl to przełom w polskim teatrze. Przełomu to ja nie widzę, chyba że mówimy o rentowności spektaklu - to może być przełom.
Wracam jednak do zmagań z przesłaniem spektaklu, można tak powiedzieć: jest to przykład wielkiej zarozumiałości człowieka, który uznał, że jest równy Bogu. Albo trochę inaczej, skoro Bóg nas stworzył na obraz i podobieństwo swoje, to przykładam swoje problemy , przeżycia, rozterki do Boga jak do wzorca i sprawdzam siebie, jak przystaję do nich. Problem tylko w tym jak definiuję ten wzorzec. Albo jeszcze inaczej, jest tekst znany prawie wszystkim, to można się nim pobawić, traktując Pismo Święte jak mity greckie czy rzymskie, po prostu jak utwór literacki.
A jakie przesłanie niesie spektakl - ojciec czeka na sukces syna, nawet jeśli zupełnie się z nim nie zgadza, w ujęciu boskim oznacza, że codziennie odkłada koniec świata, choć nie wierzy w zwycięstwo miłości i dobroci głoszone przez syna. A może mu się uda? I jest to bardzo optymistyczne przesłanie.

niedziela, 1 maja 2011

Woń świętości



"Już sześć lat minęło od dnia, w którym zebraliśmy się na tym Placu, aby celebrować pogrzeb papieża Jana Pawła II. Ból utraty był głęboki, ale jeszcze większe było poczucie jakiejś ogromnej łaski, która otaczała Rzym i cały świat: łaski, która była owocem całego życia mojego ukochanego Poprzednika, a szczególnie jego świadectwa w cierpieniu. Już tamtego dnia czuliśmy unosząca się woń świętości, a Lud Boży na różne sposoby okazywał swoją cześć dla Jana Pawła II. Dlatego chciałem, aby - przy koniecznym poszanowaniu prawa Kościoła - jego proces beatyfikacyjny przebiegał w sposób możliwie najszybszy. I oto nadszedł oczekiwany dzień; przyszedł szybko, ponieważ tak podobało się Bogu: Jan Paweł II jest błogosławiony" – tak zaczął homilię podczas mszy beatyfikacyjnej Benedykt XVI. I mówił jeszcze o swym poprzedniku naprawdę pięknie i prosto. Tak, że nie mam ochoty słuchać komentarzy i głupawych pytań w stylu: „jak pan się dowiedział o tym, że Polak został papieżem panie premierze? Siedziałem w kuchni z mamą itd. itp” i to w newsowym TVN24 można posłuchać dzisiaj takich wynurzeń. A propos TVN24 to zobaczyłam śmieszną scenkę, na Placu św.Piotra zbierają się oficjalni goście. Nasza para prezydencka już siedzi w pierwszym rzędzie, wchodzi Silvio Berlusconi, Komorowski lekko ożywiony, premier Włoch przechodzi obojętnie i siada na krześle obok, dopiero kiedy przyboczny szepcze mu coś do ucha, wyciąga rękę i wita się z prezydentem Komorowskim. Nie to żeby był niegrzeczny, wyglądało na to, że nie zna albo nie poznał naszego prezydenta. Zresztą włoski premier, raczej wyglądał na znudzonego, siedział z założonymi rękami, no bo to nie była uroczystość, o charakterze preferowanym przez Berlusconiego zwanego bunga-bunga.
Wracam do homilii (niestety, bzdety mnie też zaprzątają uwagę, po co się więc czepiam dziennikarzy TVN24). Jan Paweł II podczas swej pierwszej uroczystej Mszy świętej na placu św. Piotra powiedział: "Nie lękajcie się! Otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi!". To, o co nowo wybrany Papież prosił wszystkich, sam wcześniej uczynił: otworzył dla Chrystusa społeczeństwo, kulturę, systemy polityczne i ekonomiczne, odwracając z siłą olbrzyma - siłą, którą czerpał z Boga - tendencję, która wydawała się być nieodwracalna.
Swoim świadectwem wiary, miłości i odwagi apostolskiej, pełnym ludzkiej wrażliwości, ten znakomity syn narodu polskiego, pomógł chrześcijanom na całym świecie, by nie lękali się być chrześcijanami, należeć do Kościoła, głosić Ewangelię. Jednym słowem: pomógł nam nie lękać się prawdy, gdyż prawda jest gwarancją wolności.
Karol Wojtyła zasiadł na Stolicy Piotrowej przynosząc ze sobą głęboką refleksję nad konfrontacją pomiędzy marksizmem i chrześcijaństwem, skupioną na człowieku. Jego przesłanie brzmiało: człowiek jest drogą Kościoła, a Chrystus jest drogą człowieka. Kierując się tym przesłaniem, Jan Paweł II prowadził Lud Boży do przekroczenia progu trzeciego tysiąclecia, który ze względu na Chrystusa mógł nazwać "progiem nadziei". Tak, poprzez długą drogę przygotowania Wielkiego Jubileuszu, na nowo ukierunkował chrześcijaństwo ku przyszłości, Bożej przyszłości, wykraczającej poza historię, lecz również w niej zakorzenionej. Ten ładunek nadziei, który w pewien sposób został zawłaszczony przez marksizm oraz ideologię postępu, słusznie oddał on chrześcijaństwu. W ten sposób przywrócił nadziei jej autentyczne oblicze, aby móc przeżywać dzieje w duchu "adwentu", osobistej i wspólnotowej egzystencji skierowanej na Chrystusa, w którym wyraża się pełnia człowieka i spełnienie jego oczekiwań sprawiedliwości i pokoju.
Zawsze uderzał mnie i budował przykład jego modlitwy: zanurzał się w spotkaniu z Bogiem, pomimo rozlicznych trudności jego posługiwania. A potem świadectwo jego cierpienia: Pan pozbawiał go stopniowo wszystkiego, lecz on pozostawał skałą, zgodnie z wolą Chrystusa. Jego głęboka pokora zakorzeniona w intymnym zjednoczeniu z Chrystusem, pozwoliła mu dalej prowadzić Kościół i dawać światu jeszcze bardziej wymowne przesłanie, i to w czasie, gdy topniały jego siły fizyczne. W ten sposób doskonale zrealizował on powołanie każdego kapłana i biskupa: bycia jednym z Chrystusem, z Tym, którego codziennie przyjmuje i ofiaruje w Eucharystii".
Posłuchałam bardzo już stareńkiego papieża Benedykta i popatrzyłam na portret beatyfikacyjny Jana Pawła II – fantastyczne zdjęcie oddające energię, humor i refleksję, które łączył w sobie nasz Papież (zawsze pisany przeze mnie dużą literą). Najwyższa pora dla mnie by zgłębić Jego nauki. Bo dotychczas dostarczał mi wzruszeń, płakałam zawsze ze wzruszenia podczas papieskich pielgrzymek, niezależnie czy to było w domu przed telewizorem czy na placu wśród setek tysięcy ludzi. Dzisiaj też mi się łza w oku zakręciła i chciałabym jeszcze raz pomodlić się przy grobie Papieża, a to naprawdę nie jest trudne, wystarczy trochę chęci i mniej skąpstwa.
A propos wspomnień to kiedy biskup Jarecki odprawiał dzisiaj mszę dziękczynną na pl. Piłsudskiego, popatrzyłam na Metropolitan i uświadomiłam sobie, że kiedy na tym samym placu Jan Paweł II ogłaszał błogosławionymi kilka osób, tego budynku nie było, było za to tysiące ludzi, i że podczas opuszczania placu po bardzo długiej mszy omal nas, czyli mnie, mojego syna i synów siostry, nie stratowano. Dzisiaj nie było takiego problemu. A biskup Jarecki mówił, że wiara to teraźniejszość, nie przeszłość nie przyszłość, ale teraźniejszość!
A propos teraźniejszości, kiedy skostniała z zimna docierałam do domu, zobaczyłam wysokiego człowieka w sutannie z bardzo niskim mężczyzną ubranym po cywilnemu, obaj przecięli Aleje Solidarności na poziomie ulicy Schillera. Duchowny dostrzegł chyba moje zdziwienie, uderzył się w piersi, mówiąc „mea culpa”, wymieniliśmy grzecznościowe uwagi o chęci jak najszybszego dotarcia do domu i niebezpieczeństwie wynikającym z łamania przepisów drogowych. Duchowny dociekał jeszcze czy byłam na mszy. Byłam, ale szłam zgodnie z przepisami. Biskup też człowiek…