niedziela, 11 listopada 2012

Narodowa adrenalina

Uczciłam święto narodowe, idąc w marszu organizowanym przez prezydenta Komorowskiego, było miło, spokojnie, pogoda piękna. Na Placu Trzech Krzyży poszłyśmy ze znajomą na kawę. Zza witryny Coffee Heaven, które nota bene przekształca się w Costę oglądałyśmy żołnierzy z grup historycznych powracających z marszu i plotkowałyśmy nieco o pracy i dzieciach, zwłaszcza że syn znajomej, student WAT, brał udział w marszu. Ludzi było sporo i właściwie nic nie wskazywało, że tej niedzieli czeka mnie jakieś przeżycie.  Wyszłyśmy z kawiarni koło 15.00 i zgodnie doszłyśmy do wniosku, że przejdziemy się jeszcze Alejami Ujazdowskimi. Na światłach obejrzałyśmy sobie wicepremiera Waldemara Pawlaka, oj co on miał za buty, istny koszmar, dużo lepiej i młodziej wygląda w telewizji, na żywo poruszał się jak mocno sterany życiem człowiek. Potem popodziwiałyśmy kamienice i pałacyki przedwojenne. Kiedy dotarłyśmy do ul. Bagatela, trzeba się było zdecydować czy idziemy Marszałkowską czy wracamy tą samą drogą.
Oczywiście wybrałyśmy Marszałkowską. Do Placu Konstytucji szłyśmy "podziwiając" upadek Marszałkowskiej. Pod Arkadami oglądałyśmy ciekawe sweterki, ale już z pewnym niepokojem, bo minął nas młody chłopak z podbitym okiem i robiło się coraz głośniej. Weszłyśmy na Marsz Niepodległości. Pierwsza uwaga, na marszu było bardzo dużo ludzi, na oko o wiele więcej niż na marszu prezydenckim. Byli głośni, ale nie  krzyczeli nic nagannego: np. chwała bohaterom. Policji uzbrojonej po zęby były setki, przyjechali spoza Warszawy, spytałam jednego takiego opancerzonego na Hożej czy dojdziemy do metra, odpowiedział: nie wiem, ja nie stąd. Organizatorzy marszu (chyba Robert Winnicki, szef Młodzieży Wszechpolskiej) nawoływał do spokoju, kazali iść za jakimś samochodem i uspokajali, że marsz jest kontynuowany tylko musi być spokój. Nie bardzo rozumiałam o co chodzi, pojęłam po powrocie do domu. Tymczasem wokół nas zaczęło pojawiać się coraz więcej mężczyzn z zakrytymi twarzami, zaczęłyśmy się rozglądać za drogą odwrotu, zwłaszcza jak na poziomie Żurawiej zobaczyłyśmy powyrywane kostki brukowe, rozbite kufle i petardy. Po drugiej stronie Marszałkowskiej przez cały czas płynęła dosłownie rzeka ludzi z biało-czerwonymi flagami, czerwonymi lampionami, pięknie to wyglądało. Po naszej stronie jakoś się przerzedziło, dotarłyśmy do wejścia do metra, tunel wyglądał na zupełnie pusto, zaryzykowałyśmy wejście i już bezpiecznie dotarłyśmy do metra. Choć mnie skóra jeszcze raz ścierpłą na plecach, kiedy na stacji Ratusz znalazłam się na ruchomych schodach w towarzystwie około dwudziestu młodych chyba kiboli. Po 17.00 szczęśliwie dotarłam do domu i tu dopiero do mnie dotarło jak bardzo w gruncie rzeczy się bałam, no ale co zobaczyłam to moje. Chyba z podobnego założenia wyszło bardzo wielu warszawiaków, bo gapiów takich jak ja były setki. Nie brakowało wózków z niemowlętami i małymi dziećmi. Mają odważnych rodziców!
Widać, że radosne świętowanie  wzbudza mniejsze zainteresowanie, wolimy adrenalinę, zadymę, nawet jeśli się jej boimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz