Po raz pierwszy od ponad ćwierć wieku mogłam pozwolić sobie na kompletny brak zainteresowania wyborami parlamentarnymi. Zresztą żaden kandydat nie zakłócał mojej przedwyborczej ciszy, zero ulotek, zero zaproszeń na spotkania. A telewizji nie oglądam, więc jako ta biała tabliczka poszłam do urny. I po raz pierwszy w życiu obywatelskim odeszłam nie głosując, bo listy kompletnie mnie zaskoczyły. Przywykłam głosować na ludzi, których znałam osobiście. Teraz mogę wybrać wśród celebrytów, np. do Senatu kandydują w moim okręgu: znana za PRL-u reżyserka kabaretowa, muzyk oraz sympatyczna babcia-aktorka. Jest czwarty kandydat, prawnik. Nie lepiej na partyjnych listach, śpiewają, tańczą, skaczą o tyczce. No więc mam twardy orzech do zgryzienia, bo wybory, ku zaskoczeniu niektórych znajomych, traktuję poważnie, podobnie jak państwo w którym żyję. Pójdę za chwilę po raz drugi do lokalu wyborczego, z synem i może razem coś wymyślimy. Ale co?
Zastanawiam się czyja to wina, o ile w ogóle można mówić o winie, moja czy jednak kampanii wyborczej, która nie skłoniła mnie do zajrzenia na listy wyborcze wcześniej?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz